Dominik Nykiel: Rafale, Titanic – najsławniejszy pasażerski statek świata – ponownie filmowo, po 15 latach, wyrusza w swój dziewiczy rejs. Tym razem ta podróż odbywa się w 3D.
Rafał Kaplita: I ma premierę dokładnie w setną rocznicę zatonięcia. Prawda.
DN: Czyżby James Cameron sprawdzał, czy jego dziesięcioscarowe dzieło przetrwało próbę czasu i zasłużyło na miano filmu wszech czasów?
RK: Myślę, że ten film już taką próbę przeszedł dawno temu, choć określenie go mianem „filmu wszech czasów” wydaje mi się nieco, a może nawet bardzo na wyrost, ale… Tak czy inaczej jest to zabieg bardziej producencki niż autorski. W filmie praktycznie nic nie ulega zmianie, nie licząc oczywiście obrazu, który robi się trójwymiarowy. Jego ponowne wyświetlenie jest po prostu kolejną (po np. „Toy Story” czy „Królu Lwie”) próbą zarobienia łatwych pieniędzy.
DN: Tak, rozmawialiśmy o tym właśnie przy okazji ponownego wprowadzenia „Króla Lwa”. Jednak historia Titanica wydarzyła się naprawdę i po dziś dzień rozpala wyobraźnię wielu ludzi. Chociażby na portalu interia.pl czytam, że: „Setna rocznica zatonięcia tego brytyjskiego parowca transatlantyckiego, który zderzył się z górą lodową, obchodzona jest w wielu miastach na różnych kontynentach. W Belfaście [gdzie zbudowano statek] m.in. odsłonięto pomnik, na którego cokole o szerokości 9 metrów umieszczono pięć tablic z nazwiskami ponad 1,5 tys. pasażerów i członków załogi, którzy przypłacili rejs na Titanicu życiem”. W radiu natomiast słyszę, że dzieci w amerykańskich szkołach uczą się o Titanicu, którego – jak mówiono przed jego pierwszym (i ostatnim) rejsem - „nawet sam Bóg nie zdoła [miał nie zdołać] zatopić”.
RK: A ja czytam z kolei: „Z okazji 100. rocznicy katastrofy Titanica kanał Romance Tv zaprasza na nowy serial „Titanic”. Film w czterech odcinkach wyemitowany zostanie 14. kwietnia o godzinie 20.00 w 57 krajach”. Telewizja bardziej się postarała.
DN: Jak sam widzisz, takich doniesień o upamiętnieniu 100. rocznicy katastrofy Titanica, a tym samym okazji i sposobów zarobienia na tej tragedii jest sporo. Ale my nie o tym. My o filmie Camerona, który gdy się pojawił 1997 roku, był wielkim wydarzeniem filmowym. Chociażby dlatego, że – o czym wtedy często się mówiło - jego budżet wynosił około 200 milionów dolarów, co na tamte czasy było czymś niebywałym. To również film, który otworzył drzwi do kariery aktorskiej Leonardowi DiCaprio i Kate Winslet.
RK: Nie wiem, czy sukces tego filmu można opierać na budżecie, czy rozmachu produkcji, choć owszem, są one w tym wszystkim bardzo ważne. Jednak ja widzę w tej opowieści zupełnie coś innego. Coś, co podkreśla nawet fakt, że kolejna jej wersja jest puszczana na jednoznacznie kojarzącym się kanale „Romance”. Tak! Bo „Titanic” to przede wszystkim historia miłosna. To historia uczucia nieszczęśliwego, bo ograniczonego przez los. Gdybyś mnie zapytał, ale także gdybyś zapytał innych, o najsłynniejsze opowieści romantyczne, otrzymałbyś w odpowiedzi „Romeo i Julię” i „Titanica”. I zauważ w tym najważniejsze: te relacje są do siebie bardzo podobne. Jest w nich młoda para brutalnie rozdzielona przez okoliczności i miejsce, w jakich się poznała. Dodatkowo są to historie ponadczasowe poprzez rodzaj miłości, o jakiej opowiadają – miłości ponad wszystko, nawet życie. Miłości wiecznej.
DN: I nie śmiem temu zaprzeczać! Bo to na „Titanicu” przede wszystkim kobiety płakały i płaczą rzewnymi łzami, za każdym razem, gdy film – w dwóch częściach – emitowany jest w telewizji. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że Cameron umiejętnie połączył prawdziwe wydarzenie (zatonięcie statku) z fikcją (romans Jacka i Rose). I zrobił to tak, że ta prawdziwa historia staje się jedynie tłem dla fikcji. Bo kiedy statek idzie na dno, widz nie płacze z powodu całej tej tragedii i śmierci wielu ludzi, lecz z powodu tego, że umiera jedna konkretna osoba – Jack, który zostawia swoją ukochaną, Rose. Ale nie byłoby tego płaczu i grozy, gdyby właśnie nie ten rozmach, który dodatkowo wpływa na odbiór, i gdyby nie ci konkretni aktorzy.
RK: Czyli gdyby umierał Johnny Depp, to płaczu by już nie było?
DN: Johnny Depp jakoś mi nie pasuje do tego filmu. W tym czasie nawet nie posiadał takiej chłopięcej urody jak DiCaprio, który w dodatku przed rolą w „Titanicu” dał się poznać widzom, jako młodzieniec o romantycznej duszy. Na przykład dzięki filmom: „Romeo i Julia”, „Chłopięcy świat” czy „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Wizerunkowo idealnie pasował do „Titanica”, po którym jego kult wśród – szczególnie – nastoletnich fanek osiągnął apogeum.
RK: A jak spojrzeć na to teraz, kiedy wiemy, że DiCaprio z „Titanica” to nie ten DiCaprio, jakim jest teraz? Jego aktorskie emploi przecież po „Titanicu” właśnie uległo znacznej metamorfozie. I szczerze mówiąc – chwała temu. Osobiście, patrząc na dawnego DiCaprio z perspektywy lat, myślę sobie, że był wtedy niedoświadczonym, naiwnym jeszcze młodzieńcem. Owszem, utalentowanym, ale nie po to chyba, by grać w romansidłach do końca życia.
DN: DiCaprio po prostu dojrzał. Podobnie rzecz ma się z Tomem Hanksem, Georgem Clooneyem i jeszcze kilkoma hollywoodzkimi przystojniakami. Dlatego też przyjemnie jest patrzeć na te fizyczno-artystyczne metamorfozy, bo ci aktorzy im są starsi, tym są lepsi. Ale wróćmy do filmu Camerona. Czy faktycznie nie „zestarzał się”?
RK: Kryterium starzenia się filmu jest proste: jeśli film po latach wywołuje inny efekt od zamierzonego, to znaczy, że czas go posunął. Dla przykładu: jeśli na horrorze z lat 50. śmiejemy się zamiast płakać, to znaczy, że jest z nim już raczej źle. I w drugą stronę: jeśli na „Titanicu” płaczemy tak, jak płakaliśmy przed 15 laty, to znaczy, że ma w sobie dalej tę samą ikrę co kiedyś. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jedna kwestia. W moim prywatnym odczuciu kino zaczyna notować regres jakości, a co za tym idzie masa filmów sprzed lat jest po prostu lepsza od wielu współczesnych. Widzisz, Cameron zrobił niedawno „Avatara”, był to zresztą pierwszy film od czasu „Titanica”, i patrząc na jego konstrukcję, jego charakter i ostateczny wydźwięk, stwierdzam, że jest to w gruncie rzeczy historia bardzo prymitywna. Dlaczego mielibyśmy na współczesne „Pocahontas” patrzeć innym okiem niż na wielki hit sprzed raptem kilkunastu lat?
DN: Bo może za kolejnych 15 lat okaże się, że ludzie (widzowie) nie będą chcieli już patrzeć na niebieskie awatary? Może właśnie po takim czasie uświadomią sobie, że „Avatar” to olśniewające widowisko wizualne, ale w sumie to – jak zauważyłeś – bajeczka, z której się wyrasta. Natomiast „Titanic” to love story w wydaniu ludzi, w dodatku – o czym już mówiliśmy – z prawdziwą historią w tle, która pozostanie wiecznie żywa i będą o niej dowiadywać się kolejne pokolenia. Być może nawet za sprawą filmu Camerona. Otóż, widzisz, dla mnie „Titanic” to film, który za każdym razem dobrze się ogląda, który ciągle zaciekawia i który – co najważniejsze – ciągle wzrusza. Dlatego mam ochotę teraz zobaczyć go w 3D, chociaż nie przepadam za tą techniką. Bo wiem, że łamiący się w pół Titanic, będzie robił na wielkim ekranie piorunujące wrażenie.
RK: To Ty goń na powtórkę w 3D, a ja odświeżę sobie wersję z lat 50., która zrobiła na mnie jak dotąd największe wrażenie, a o której szybko zapomniano.
DN: Pewnie dlatego, że zabrakło w nim tego wszystkiego, co ma film Camerona. Z Leosiem na czele.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.